WJotunheimie żył pewien olbrzym, który zwał się Thrym. Miał wspaniały dwór i liczne sługi, a złota i klejnotów sam nie był w stanie zliczyć. Wielkie stada bydła pasły się w pobliżu jego siedziby, a piwa ni jadła nigdy nie brakło na jego stole. Brak mu było tylko partnerki, z którą mógłby dzielić swe bogactwo i która grzałaby go swym ciałem w długie zimowe noce. Wiele czasu rozglądał się po świecie Thrym za odpowiednią partią, lecz żadna z poznanych panien nie wydawała mu się godna tego związku. Dodać przy tym należy, że Thrym, jak bardzo był zamożny, tak wielka była jego miłość własna i wysokie mniemanie o sobie. W końcu, po długich rozmyślaniach pycha podpowiedziała mu, że tylko jedna jedyna jest godna zostać jego żoną. Miała nią być Freyja — bogini miłości. Mimo że zapatrzony w siebie, olbrzym nie myślał, by zgodziła się dobrowolnie zostać jego małżonką. Wymyślił tedy chytry podstęp.
Zbudził się pewnego razu Thor w nienajlepszym humorze. Śniło mu się bowiem, że ktoś ukradł mu w nocy Mjollnira. Jakież było jego przerażenie, gdy okazało się, że rzeczywiście młot zniknął. Z rozwianym włosem i zjeżoną brodą biegał po całym Asgardzie, rycząc, jak ranny tur. Trząsł się cały gród bogów w posadach, a ludziom wydawało się, że to niebo wali się im na głowę. W każdą najmniejszą szparkę zajrzał, wszystkich pytał, lecz młota nie znalazł. Najskuteczniejszy w walce z olbrzymami oręż zniknął, jakby się pod nim ziemia zapadła.
Długo się Thor zastanawiał, kto mógł ukraść młot. Zrazu podejrzewał, że to Loki ukrył go dla krotochwiłi. Nieraz już bowiem płatał podobne psikusy. Zdybał go przeto, a przekonawszy się, że to nie on był winowajcą, poprosił o pomoc. Loki przyrzekł odnaleźć Mjollnira, jeśli Freyja zgodzi się pożyczyć mu swoją cudowną szatę utkaną z piór sokolich. Bogini zgodziła się i Loki ubrany w magiczny płaszcz wzbił się w powietrze, odlatując na wschód.